Recenzja filmu

Tarot: Karta śmierci (2024)
Spenser Cohen
Anna Halberg
Harriet Slater
Adain Bradley

Tarot i po tarocie

"Tarot: Karta śmierci" jest filmem mdląco waniliowym, niosącym za sobą nie ożywczy powiew, ale smród stęchlizny.
Tarot i po tarocie
Młodych ciągnie do szatańskich praktyk jak ćmę do świecy. Kto się choć trochę na popkulturze zna, ten wie, że ulubioną planszówką nastolatków bynajmniej nie jest normicki Eurobiznes, tylko stara, dobra Ouija. Trudno zliczyć filmy, w których znudzeni sztubacy postanowili poplotkować z duchami za pomocą diabelskiej deski. Skutki takich rozmówek są zazwyczaj przykre – opętanie, morderczy cug, płukanie duszy egzorcyzmem, a nazajutrz moralniak. Mimo udokumentowanej szkodliwości kolejne pokolenia ekranowych hulajduszów w najlepsze eksperymentują z ezoteryką. Głupocie nawet prohibicja nie zaradzi, dlatego w "Tarocie: Karcie śmierci" podchmieleni śmiałkowie biorą się za bary z tytułową czarcią talią kart, ściągając na siebie furę kłopotów i gniew tuzina lich.



Reżyserski debiut Spensera Cohena i Anny Halberg zaczyna się niepozornie. W rytm opowieści wprowadza widza popowa piosneczka w duchu "Kids" MGMT. Jest miło i sentymentalnie – grupka przyjaciół ogrzewa się przy ognisku, popijając koncernowe piwko. Na niebie widać gwiazdy, zafiksowana na punkcie astrologii Haley (Harriet Slater) pewnie dostrzega w ich układzie zwiastun wieczoru. Sielankę przerywa druzgocząca wiadomość – skończył się alkohol. Niepogodzeni z losem i niedopici młodzieńcy postanawiają przeczesać wynajętą willę w poszukiwaniu zapasów trunków wyskokowych. Zamiast piwniczki z winem trafiają jednak na pokój pełen ezoterycznych gadżetów, a wśród nich talię tarota. Jest okultyzm, jest impreza! Znajomi suszą głowę koleżance ezograżynie, by powróżyła im z kart. Niechętna ostrzega ich, że używanie cudzego zestawu jest sprzeczne z magicznym savoir-vivre. Ostatecznie ulega namowom, sprowadzając tym samym na biesiadników pradawne zło.

Zło w filmie Cohena i Halberg przybiera postać personifikacji tzw. Wielkich Arkanów. Na życia bohaterów dybią m.in. Głupiec, Kuglarz, Papieżyca, Diabeł i Śmierć. Każde z nich posiada własne, osobliwe sposoby mordu – od maltretowania drabiną, przez wieszanie, po piłowanie płatnicą. Wyglądem przypominają monstra z najmroczniejszych zakątków wyobraźni Clive’a Barkera. To właśnie krwiożercze demony są najciekawszym elementem debiutanckiego horroru. Niestety, przez lwią część akcji przemykają w cieniu; wyłaniają się wyłącznie na czas jump scare’u. Niedostatki budżetowe, wszak mowa o zaledwie ośmiu milionach dolarów, uniemożliwiają zaprezentowanie się potworom w pełnej krasie. Problemem jest także kategoria wiekowa, która zdaje się twórców krępować. W "Tarocie" nie ma miejsca na wymyślne gore, stąd wspomniane wcześniej morderstwa zazwyczaj ukryte są za woalem montażu i pracy kamery. Dość powiedzieć, że na osi strachów najnowsza produkcja Screen Gems plasuje się bliżej "Scooby’ego-Doo" niż "Hellraisera".



Cohen i Halberg odrobili lekcję z tarota. Jak sami przyznają, już na etapie preprodukcji udali się po merytoryczne wsparcie do znanej astrolożki Angie Banicki. Ezoteryczna akuratność przejawia się w pieczołowicie przygotowanych rekwizytach (filmowa talia ma potencjał tyleż magiczny, co merchandisingowy) oraz dość szeroko opisanych regułach wróżb. Solidny research nie jest jednak w stanie nadrobić scenariuszowych braków. "Tarot" ugina się pod ciężarem siermiężnej ekspozycji; brakuje mu także świeżości oraz wyrazistego charakteru. Horror współscenarzysty katastroficznego "Moonfall" oraz producentki katastrofalnych "Niezniszczalnych 4" przypomina napisaną na kolanie creepypastę, w której pobrzmiewają echa głośnych tytułów, takich jak "Oszukać przeznaczenie" czy "Obecność". Szczególnie trudno uwolnić się od pierwszego porównania; w końcu żagiew perypetii bohaterów "Tarota" stanowią przepowiednie Haley, tymczasem fabularnym punktem wyjścia jest próba przechytrzenia losu.

Podejście przeklętych dwudziestolatków do fatum jest wątkiem intrygującym, lecz potraktowanym po macoszemu. Dla Haley pod pojęciem losu ukrywają się nie tyle koleje życia, ile predestynacja. W jej wypadku wiara w z góry ustalony bieg wydarzeń motywowana jest tragicznym życiorysem. Z początku reszta grupy prezentuje podejście racjonalistyczne, ale wskutek nadnaturalnych ekscesów prędko dostrzega w słowach tarocistki rację. Jedną z najciekawszych scen "Tarota" jest króciutka wymiana zdań pomiędzy bohaterką Harriet Slater a graną przez Avantikę Paige. Dziewczyny rozmawiają o przeznaczeniu, co podsyca u jednej z nich lęk. Trudno się dziwić, przecież istnienie fatum równoznaczne jest z zupełnym brakiem ludzkiej sprawczości. Ta intruzywna myśl budzi podskórny niepokój, który na gruncie bezpiecznego i zachowawczego mainstreamowego horroru rzadko kiedy ma szansę wykiełkować. Nie wypada jednak spowiadać twórców z ambicji, których wyraźnie nie mieli. "Tarot" to nie dreszczowiec o zacięciu filozoficznym, tylko popowy straszak zorientowany przede wszystkim na rozrywkę. Tej z kolei Cohen i Halberg wcale wiele nie oferują, ponieważ akcja jest ślamazarna a suspens żaden.


Bohaterowie nowego filmu Screen Gems padają jak muchy, ale trudno się ich losem przejąć. Złożona z młodych, częściowo nieopierzonych aktorów i aktorek obsada bardziej niż nadzieję Hollywood przypomina studenciaków na progu pierwszej etiudy. Znany z roli Neda Leedsa w MCU Jacob Batalon dwoi się i troi, aby wnieść na ekran nieco charyzmy, lecz jego próby niweczy ograniczający scenariusz. Nakreślonym przez Cohena i Halberg postaciom zwyczajnie brakuje osobowości. To wycinanki, które są nie tyle gatunkowymi kliszami, ile sztafażem. Strzępów informacji o ich charakterze i sytuacji życiowej dostarczają wyłącznie wróżby Haley. Przykładowo: dzięki nim można się dowiedzieć, że Elise (Larsen Thompson) jest ambitną studentką, niebezpiecznie zatracającą się w pracy, z kolei Lucas (Wolfgang Novogratz) ma w sobie coś z lekkoducha ustawicznie łamiącego zakazy. Przepowiednie pełnią rolę zarówno ekspozycyjnego wytrychu, jak i pretekstu do efekciarskiego spotkania z nadprzyrodzonym.

"Tarot: Karta śmierci" jest filmem mdląco waniliowym, niosącym za sobą nie ożywczy powiew, ale smród stęchlizny. Spenser Cohen i Anna Halberg postanowili pobawić się fantastyczną talią, lecz nie trzeba czytać z kart, aby przewidzieć, że miejsca w gatunkowym parnasie im to nie zagwarantuje.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones